Przez świat polityki przez duże „P” przetacza się właśnie dyskusja o kolejnym tzw. „kamieniu milowym” uzgodnień KPO, czyli zmiany zasad lokalizowania elektrowni wiatrowych. Rząd przygotował projekt ustawy, z którego wynikać miało, że minimalna odległość od zabudowań mieszkalnych miałaby wynosić 500 m. Dziś jest to odległość mierzona według parametru 10H, co oznacza że nie mogą być one lokalizowane bliżej niż dziesięciokrotność wysokości takiego wiatraka, co w praktyce dawało około 1,5 km. Parametr 10H obowiązuje od 2016 roku, kiedy to obecna większość postanowiła tę kwestię w ten sposób uregulować. Podstawowym argumentem był tzw. głos ludu – mieszkańcy mniejszych miejscowości i wsi skarżyli się, że elektrownie budowane zbyt blisko zabudowań powodowały dyskomfort życia i spadek wartości okolicznych nieruchomości. To akurat prawda, wartość spadała, a poruszające się skrzydła i turbina wydawały dźwięki, które mogły naprawdę wkurzyć. Kto nie wierzy, niech zapyta mieszkańców naszego powiatu, którzy również protestowali jakieś 10 lat temu. Byłem, słyszałem. Przesądzającym argumentem były również nieprawidłowości przy podejmowaniu decyzji o lokalizacji elektrowni na poziomie samorządów, które wykryła NIK (ogólnie rzecz biorąc chodziło o kumoterstwo). Za ustawą 10H głosował obóz rządzący plus Kukiz i niezrzeszeni. Przeciw była PO, .N i PSL. Aż 45 posłów opozycji nie wzięło udziału w głosowaniu, bardzo ciekawe nazwiska.
Do rządowego projektu ustawy poprawkę wniósł jeden z posłów PiS. Poprawka miała na celu zwiększenie odległości od zabudowań mieszkalnych z 500 do 700 m. Od mieszkalnych. Stodoła nie liczy się. Projekt z poprawką jak burza idzie przez komisje i w zasadzie ustawa jest już gotowa do uchwalenia. Dla przeciętnego zjadacza chleba temat jest średnio interesujący, ale głos dały organizacje lobbystyczne, że te 200 metrów może doprowadzić do „paraliżu planistycznego” i ograniczy rozwój energetyki wiatrowej. Podobno problemem jest rozproszona zabudowa mieszkalna na terenie kraju, przez co ograniczona jest dostępność do terenów inwestycyjnych. Swoje niezadowolenie zgłosili również przedstawiciele Związku Miast Polskich (jakby to akurat było główne zmartwienie miast), wskazując, że zmniejszy się obszar, na którym będzie można inwestować. Z drugiej strony, na szali leżą argumenty mieszkańców wsi, które były podnoszone lata temu, o których pisałem wyżej. Są jeszcze argumenty związane z dewastacją krajobrazu, ale o tym za chwilę. Parlament musi rozstrzygnąć i nie jest tak, że jak będzie 700 m, to UE się na nas pogniewa. To tzw. norma europejska.
Kolega ze studiów ma firmę, która jest podwykonawcą przy budowie farm wiatrowych. Pytam go jak to jest z tymi odległościami. A on szczerze mówi, że problemem nie jest odległość od jednej, czy drugiej chałupy, ale dostępność komunikacyjna terenów inwestycyjnych, czytaj, im bliżej chałup, tym bliżej do dróg dojazdowych, czyli mniejsze koszty budowy elektrowni (bo tak inwestor musiałby sobie te drogi wybudować sam). O tym się nie mówi.
A jak do elektrowni wiatrowych podchodził na przestrzeni ostatnich lat Kołobrzeg i jego władze samorządowe? Ano krytycznie, żeby nie powiedzieć radykalnie negatywnie. Po raz pierwszy z tym problemem rada miasta i prezydent zmierzyli się w marcu 2013 r., gdy o pomoc w walce o zablokowanie budowy farm wiatrowych na najlepszych łowiskach (Ławica Słupska i obszar morski na wysokości Wyspy Wolin) poprosiły nas organizacje rybackie. Wówczas podjęliśmy, prawie jednogłośnie, a większość w Radzie miała PO, że jesteśmy przeciw budowie elektrowni wiatrowych na wodach południowego Bałtyku. Uchwała obowiązuje do dziś. Kolejny raz nastąpił w maju 2014 r., gdy Komisja Uzdrowiskowa Rady Miasta przygotowała protest w sprawie lokalizacji elektrowni wiatrowych w Sołectwie Kądzielno, na wzniesieniach przy granicy z miastem. Ówczesne władze gminy, bazując na nieaktualnym planie zagospodarowania przestrzennego, były skłonne przychylić się do wniosków inwestora, zarówno w Kądzielnie, jak i w Budzistowie. Konsekwencją stanowiska Komisji Uzdrowiskowej była uchwała, którą rada miasta przyjęła prawie jednogłośnie, a w której stanowczo zaprotestowano przeciwko budowie w Kądzielnie elektrowni wiatrowych. W uzasadnieniu uchwały pojawiły się argumenty związane z emisją hałasu, spadkiem wartości nieruchomości (a jakże!) oraz dewastacją krajobrazu na granicy ze strefą „B” ochrony uzdrowiskowej. Dzięki determinacji mieszkańców Kądzielna i Budzistowa, naszej aktywności, w tym ówczesnego prezydenta oraz Ekologicznego Kołobrzegu, udało się spowolnić prace planistyczne. Ostatecznie pomysł na stawianie wiatraków przy granicy z miastem upadł w 2017 r., bo: parlament wprowadził ustawę 10H, a nowy wójt przychylił się do postulatów mieszkańców.
Przypominam te fakty z historii miasta po to, żeby ostudzić niektóre gorące głowy. Bo polityka polityką, ale głos lobbystów nie powinien zagłuszać argumentów społeczeństwa. Tak uważam.
Jacek Woźniak
PS. Jak podał portal Gazeta.pl, w ciągu ostatnich 7 lat przybyło ponad 1 mln prosumentów, czyli gospodarstw domowych, w których pobudowano fotowoltaikę i ten trend utrzymuje się. Miasto też inwestuje w fotowoltaikę, obniżając koszty energii. Bardzo dobrze.
Mądrości Woźniaka: Wiatrakowe dylematy

UWAGA!
Komentarze są prywatnymi opiniami Czytelników, za które redakcja nie ponosi odpowiedzialności. Publikowanie jest jednoznaczne z akceptacją regulaminu. Jeśli jakikolwiek komentarz narusza obowiązujące prawo lub zasady współżycia społecznego, prosimy o kontakt poczta@miastokolobrzeg.pl. Komentarze niezwiązane z artykułem, naruszające regulamin lub zawierające uwagi do redakcji, będą usuwane.
Komentarze zostaną opublikowane po akceptacji przez moderatora.