Overcast Clouds

6°C

Kołobrzeg

16 kwietnia 2024    |    Imieniny: Julia, Erwina, Benedykt
16 kwietnia 2024    
    Imieniny: Julia, Erwina, Benedykt

Redakcja: tel. 500-166-222 poczta@miastokolobrzeg.pl

Portal Miasto Kołobrzeg FBPortal Miasto Kołobrzeg na YT

Regionalny Portal Informacyjny Miasta Kołobrzeg i okolic

reklama

reklama

kołobrzeg, miastokolobrzeg.pl, Felieton: z ławy obrońcy i kibica, opowieści wigilijne, edward stepieńSyberiada... Niedawno wywózki Polaków na Syberię przedstawiano jako wyraz troski sowietów. Teraz można mówić więcej, ale brakuje rzetelnych opracowań.



Kilkanaście dni temu obchodziliśmy 150 rocznicę powstania styczniowego. Pan prezydent pięknie przemawiał, ale ani razu nie wspomniał, z kim to owi Polacy walczyli. Jeszcze niedawno w podobnym stylu pisano o hekatombie ludności polskiej pod sowiecką okupacją w latach 1939-1941. Wywózki Polaków na Syberię przedstawiano jako ochronę ludności przed spodziewanym atakiem wojsk niemieckich pomimo, że w lutym 1940 roku przyjaźń socjalistów spod znaku swastyki oraz sierpa i młota była w pełnym rozkwicie. Za czasów komuny fakty te skrzętnie ukrywano. Do dzisiaj polscy historycy nie mają swobodnego i pełnego dostępu do archiwów rosyjskich i stąd głównym źródłem wiedzy o tym okresie mogą być relacje osób, które były deportowane.

Rodzina ze strony ojca przeżyła gehennę wywózki na Syberię. Moi antenaci zamieszkiwali w okolicach Opoczna. Franciszek Stępień walczył w Legionach Piłsudskiego i był żołnierzem w wojnie w 1920 roku. Marszałek Piłsudski nagradzał patriotów nadaniami ziemskimi i tak Franciszek stał się właścicielem majątku w miejscowości Gawia Piaski, powiat Lida, województwo nowogródzkie. Franciszek miał plany życiowe niezwiązane z rolnictwem i dlatego przekazał ziemię swojemu bratu Józefowi Stępień, który jest moim dziadkiem. Józef wybudował dom, zabudowania gospodarcze, zasadził sad i żył szczęśliwie otoczony powiększającą się systematycznie rodziną. W chwili wybuchu wojny, mój ojciec miał już 26 lat i jako kawalerzysta walczył na Podkarpaciu. Dostał się do niewoli sowieckiej, z której uciekł i dopiero późną jesienią 1939 r. powrócił do domu.

10 lutego 1940 r. o drugiej w nocy do drzwi dziadka Józefa załomotali sowieccy żołnierze prowadzeni przez miejscowego Żyda, członka władz bolszewickich. Bez żadnego wyjaśnienia nakazano natychmiast opuścić dom. Pytano o mojego ojca Stanisława, którego w tym czasie nie było w domu. Dziadek powiedział, że syn jest w odległym mieście i wróci dopiero za kilka dni, choć faktycznie był w pobliżu. To niewielkie kłamstwo dziadka pozwoliło mojemu ojcu uniknąć wywózki. Rodzina wpadła w panikę i pakowała co było pod ręką bez żadnego planu. Babcia Anna pod lufą karabinu zebrała ze sznurków mokre pranie, a jeden z chłopców wyjechał nawet bez butów (tzw. wojłoków), bo poprzedniego dnia je przemoczył. Później okazało się, że najcenniejszymi zabranymi rzeczami był worek surowej wełny, kożuchy i szuby. Po dwóch godzinach rodzina Stępniów, tj. dziadek Józef i babcia Anna oraz ich dzieci: 20-letni Tadeusz, 16-letnia Jadwiga, 7-letni Henryk oraz 3-letnie bliźniaki Jurek i Teresa, ponaglani i pod lufami karabinów odbyli po raz ostatni drogę do Lidy na dworzec kolejowy. Tam załadowano ich do towarowych wagonów i pociąg ruszył na wschód w nieznane. Nikomu nie mówiono dokąd jadą, w jakim celu i na jak długo. Nikt nie spodziewał się deportacji. W Lidzie dziadkowie zorientowali się, że oprócz nich wyrzucono z domów pozostałe 12 rodzin osadników wojskowych, którzy mieszkali po sąsiedzku w Gawii Piaskach. W każdym bydlęcym wagonie umieszczano po 5-6 rodzin. Ludzie podróżowali bez możliwości zaopatrzenia się w jedzenie przez cztery tygodnie. Wiele osób nie przetrzymało tej podróży, a na szczególne niebezpieczeństwo narażone były dzieci. Strażnicy wyrzucali trupy z wagonów nie przejmując się ich pochówkiem. Kresem podróży rodziny były okolice Tomska, 109 ucząstek. Było tam kilka baraków na polanie otoczonej przez nieprzebyty las i niepotrzebne były zasieki z drutów kolczastych. Osiedle miało też łaźnię parową i budynek komendantury. Teren był bardzo podmokły i bagnisty i nie nadawał się do jakichkolwiek upraw. Siedmioosobowa rodzina Stępniów została umieszczona w jednym niewielkim pomieszczeniu. Żadnemu z deportowanych nie przedstawiono zarzutów, a jedyną ich zbrodnią było to, że byli Polakami. Istniał przymus ciężkiej pracy w lesie z bardzo wysokimi normami. Każdy kto nie wykonał normy był osadzany na noc w areszcie i pozbawiano go jakiegokolwiek jedzenia, a następnego dnia zmuszany był do dalszej katorżniczej pracy. Dorośli i młodzież pracowali jako drwale, a młodsi zajmowali się zbieraniem żywicy i wyrobem glinianych pojemników. Przydziały kartkowe były niewystarczające by zapewnić minimum racji pokarmowych. Strażnicy okradali więźniów z przydziałów kartkowych, co pogarszało sytuację. Każdy musiał więc radzić sobie jak mógł. Zbierano grzyby, jagody, żurawinę, zioła, nieraz udawało się złapać w sidła zająca. Ogólnie, panował niewyobrażalny głód, a władze obozowe twierdziły, że jedzenie bardziej potrzebne jest żołnierzom na froncie. Niewielki cmentarz na wzgórzu powiększał się więc w szybkim tempie, gdyż ludzie umierali nie tylko z głodu, ale i z braku jakichkolwiek lekarstw. W ciągu dwóch i pół roku w niewielkiej osadzie zmarło około stu polskich zesłańców. Latem, nad bagnistym terenem unosiły się nieprzebrane roje komarów, które niemiłosiernie cięły powodując trudno gojące się rany.

Kiedy katorżnicy tracili już wszelką nadzieję na zmianę losu, przyszła niespodziewanie dobra wiadomość. Sikorski zawarł z Rosjanami układ i zesłańcy przestali być traktowani jak więźniowie, a stali się „wolnymi obywatelami”. Ta wolność była iluzoryczna i mocno ograniczona, gdyż nie mogli udać się na zachód do swoich domów, a mogli podążać tylko i wyłącznie w głąb imperium sowieckiego. Najstarszy z rodzeństwa stryj Tadeusz zrobił sobie drewnianą skrzynkę, z którą wyruszył do tworzącej się Armii Andersa. Przebył z nią cały szlak bojowy przez Iran, Palestynę, Północną Afrykę i Włochy, gdzie walczył w bitwie pod Monte Cassino. Reszta rodziny liczyła na dołączenie do Armii Andersa, ale niestety zamach na Sikorskiego odciął im możliwość opuszczenia nieludzkiej ziemi. Udali się więc poprzez Tomsk i Nowosybirsk do Kraju Ałtajskiego i osiedli w pobliżu Płatawy w niewielkiej miejscowości Barnaursk. Był tam sowchoz, czyli odpowiednik naszego dawnego Państwowego Gospodarstwa Rolnego. Teren miał charakter stepowy, a do najbliższego lasu było 50-70 km. W tym rejonie klimat był jeszcze bardziej ostry niż w tajdze, gdyż temperatury zimą dochodziły do minus 50 stopni i zdarzały się uporczywe burany wiejące z ogromną siłą przez tydzień. Barak, w którym zamieszkała moja rodzina, był zbudowany z cienkiej, pojedynczej, drewnianej ściany. Zimą, wnętrze jedynego pomieszczenia pokryte było szronem, a woda zamarzała. W odróżnieniu od tajgi był problem z opałem. Dostępne było wysuszone łajno, tzw. kiziaki. Można było też palić łozami, czyli rodzajem niskiej wierzby. Był to materiał trudno dostępny i w niewielkich ilościach. Palono też wyschniętym piołunem, który osiągał nawet trzy metry wysokości. Dawał on bardzo mało ciepła i błyskawicznie się spalał. Piołun służył też jako zastępcza choinka na Boże Narodzenie. Niekorzystne warunki bytowe pogłębiał brak wody pitnej. Dostępna w osiedlu miała bardzo gorzki smak, a do studni z wodą nadającą się do picia trzeba było iść cztery kilometry. Ciężkie warunki bytowe sprzyjały chorobom. Plagą były insekty, z którymi trudno było sobie poradzić. Najmłodsze dzieci były tak słabe z głodu, że nie były w stanie chodzić. W miejscowości szalała epidemia tyfusu, ale na szczęcie ominęła moją rodzinę. Dziadek Józef zapadł na ciężką chorobę oskrzeli i płuc i mógł jedynie pracować dorywczo. Jedyną osobą pracującą w tym czasie była 18-letnia Jadwiga zatrudniona jako traktorzystka. Ona również miała problemy zdrowotne, gdyż odmroziła nogi i miała ciągle ropiejące rany. Za pracę nie wypłacano pensji, a wynagrodzeniem były przydziały żywności. Obowiązująca norma dzienna to 10 dkg czarnego, gliniastego chleba dla dzieci i 25 dkg dla pracującego. Jedzenie przydzielano bardzo nieregularnie i były długie okresy, kiedy rodzina nic nie otrzymywała. Ciężką sytuację ratował 11-letni wówczas Henryk, który wyspecjalizował się w polowaniu na susliki, czyli zwierzęta podobne do naszych świstaków. Początkowo Heniek wypędzał susliki z podziemnych nor lejąc do nich wodę, a później wszedł w konszachty z Kałmukami, od których miał sidła. Mięso tych niewielkich zwierząt ocaliło rodzinie życie.

Na tym terenie ziemia był żyzna. Uprawiano buraki i zboża, ale niezwykle starannie kontrolowano ludzi, żeby ani ziarnka nie zabrali. Lepiej, żeby zepsuło się na polu, niż by ludzie mogli się pożywić. Kontrolowano nawet buty robotników, żeby nie wynosić w nich zboża. Zdarzały się przypadki, że za kradzież jednego buraka skazywano na ciężkie więzienie, a mężczyzn zabierano do karnych wojskowych kompanii.  

Najtrudniej było na przednówku. Ludzie umierali wówczas masowo. Szczególnie zły był ostatni rok pobytu w Kraju Ałtajskim. Jadwiga dostała na przydział trochę zboża i zawiozła je do sąsiedniej miejscowości do zmielenia. Niestety, całą mąkę skradziono. Ziemniaki przemarzły i było ich tak mało, że dziadek dokładnie je policzył i racjonował na sztuki. Wiele dzieci zmarło z głodu. Początkowo, zmarłych chowano w trumnach wyplecionych z łozy, a w późniejszym czasie wrzucano ciała wprost do dołów i zakopywano bez możliwości ustawienia nawet krzyża. Sowieci w pogardzie mieli nie tylko żywych, ale i zmarłych, bo cmentarz służył im do wypasania świń.

Wybawienie przyszło 8 marca 1946 roku, gdy cała rodzina ruszyła na zachód. W Moskwie udało się kupić trochę chleba po tzw. komercyjnych cenach, czyli trzykrotnie drożej niż normalnie. Nie pozwolono rodzinie wracać do Gawii Piasków, a ponadto było już wiadomo, że nie pozostał tam kamień na kamieniu. Sowieci po deportacji wyburzyli wszystkie domy i zabudowania gospodarcze, wycięli sady tak, żeby żaden ślad po Polakach nie pozostał. Mój ojciec, który cudem uniknął wywózki, musiał się ukrywać i w rezultacie przedostał się do niemieckiej strefy okupacyjnej. Do Lidy powrócił dopiero wówczas, gdy Niemcy w 1941 roku rozpoczęli ofensywę na wschód.

Deportowani jechali wagonami przez Ukrainę. Na jednym z postojów przeżyli napad. Dłuższy postój wypadł w Przemyślu. Wtedy to 9-letnia Teresa po raz pierwszy w swoim świadomym życiu mogła pójść do kościoła. Na Wielkanoc, pociąg z wygnańcami dotarł do Poznania. Harcerze i siostry zakonne w miarę możliwości przynieśli trochę jajek i domowych wypieków. Ludzie byli bardzo wygłodzeni. W czasie postoju w Jarosławiu wygnańcy próbowali zabrać z kopca trochę ziemniaków, a wówczas Rosjanie strzelali do nich. Kresem wędrówki był Białogard. Mój dziadek Józef nie odzyskał zdrowia i zmarł w rok po przyjeździe, a najmłodszy Jurek w kilka lat później. Rodzina połączyła się w 1957 roku, gdyż dopiero wówczas mój ojciec Stanisław z rodziną, której byłem najmłodszym członkiem, wydostał się z sowieckiego imperium. Stryj Tadeusz nigdy już nie powrócił do Polski z wojennej zawieruchy, gdyż osiadł w Londynie, gdzie zmarł dziesięć lat temu.

Spośród osób opisywanych w tym felietonie żyje tylko moja ciocia Teresa Stępień. Przy różnych rodzinnych okazjach toczyły się opowieści o wygnaniu na Syberię, ale były to strzępy różnych wiadomości. W ostatnie święta poprosiłem ciocię Teresę o opowiedzenie wszystkiego co sama pamięta i o czym mówili rodzice i starsze rodzeństwo. W felietonie zamieściłem fragmenty tej relacji. Sybiraków jest coraz mniej i czas najwyższy, aby utrwalić ich wspomnienia na użytek przyszłych pokoleń. Namawiam więc usilnie ciocię, aby wszystko dokładnie spisała. 10 lutego w kolejną rocznicę pierwszych wywózek na Syberię wróćmy pamięcią do tragicznego losu setek tysięcy naszych rodaków.

kołobrzeg, miastokolobrzeg.pl, Felieton: z ławy obrońcy i kibica, opowieści wigilijne, edward stepień

Adwokat Edward Stępień
www.edwardstepien.pl



O ustawie tzw. „uzdrowiskowej”.
reklama

reklama

Dodaj komentarz

UWAGA!
Komentarze są prywatnymi opiniami Czytelników, za które redakcja nie ponosi odpowiedzialności. Publikowanie jest jednoznaczne z akceptacją regulaminu. Jeśli jakikolwiek komentarz narusza obowiązujące prawo lub zasady współżycia społecznego, prosimy o kontakt poczta@miastokolobrzeg.pl. Komentarze niezwiązane z artykułem, naruszające regulamin lub zawierające uwagi do redakcji, będą usuwane.

Komentarze zostaną opublikowane po akceptacji przez moderatora.

Zgody wymagane prawem - potwierdź aby wysłać komentarz



Kod antyspamowy
Odśwież

Administratorem danych osobowych jest  Wydawnictwo AMBERPRESS z siedzibą w Kołobrzegu przy ul. Zaplecznej 9B/6 78-100 Kołobrzeg, o numerze NIP: 671-161-39-93. z którym możesz skontaktować się osobiście pod numerem telefonu 500-166-222 lub za pośrednictwem poczty elektronicznej wysyłając wiadomość mailową na adres poczta@miastokolobrzeg.pl Jednocześnie informujemy że zgodnie z rozporządzeniem o ochronie danych osobowych przysługuje ci prawo dostępu do swoich danych, możliwości ich poprawiania, żądania zaprzestania ich przetwarzania w zakresie wynikającym z obowiązującego prawa.

reklama